Kategorie

Krzysztof Kolumb. Odkrywca z wyspy Chios, Jarosław Molenda

Do historii przeszedł jako Krzysztof Kolumb. Ale czy rzeczywiście tak nazywał się odkrywca Ameryki? Skąd naprawdę pochodził? Jaki był jego status społeczny?








Istnieje wiele teorii na ten temat, a rozmaite, rozsiane w czasie i przestrzeni wzmianki o korzeniach Kolumba wcale nie ułatwią poznania jego prawdziwej tożsamości.
Niezbadany pozostaje trop grecki. Wiedzie on na wyspę Chios i w stronę bizantyjskiego rodu Dishypatos.
Wiele wskazuje na to, że Kolumb był spokrewniony z Paleologami – dynastią ostatniego cesarza Bizancjum Konstantyna XI, zaś prawdziwą tożsamość musiał ukrywać z obawy o głowę. Turcy, którzy co dopiero zajęli Konstantynopol nie chcieli, aby ktoś wzniecał bunty przeciwko ich władzy, zwłaszcza krewni cesarza.
Właśnie tym, niezwykle barwnym i ciekawym tropem greckim podąża znany badacz i podróżnik Jarosław Molenda.


PREMIERA KSIĄŻKI:  16.02.2016

Cena detaliczna (drukowana na okładce): 39,90 zł., VAT 5 %, premiera: 16.02.2016 r., język oryginału: polski, ISBN 978-83-7674-497-1, EAN 9788376744971, format: 145x205 mm., stron: 384, oprawa: miękka + skrzydełka, gatunek: historia, redakcja: Katarzyna Dobicka

Jarosław Molenda - absolwent UAM w Poznaniu, członek organizacji naukowo-edukacyjnej „South American Explorers”, współodkrywca prekolumbijskich ruin w Peru. Autor wielu artykułów i publikacji książkowych - podróżniczych i historycznych.




Fragment książki:

Od autora

Ostatnie pięć lat poświęciłem na podróżowanie śladem Kolumba. Nie wszędzie zdołałem dotrzeć, ale odwiedziłem chyba większość najważniejszych w jego życiu miejsc. Wszystko po to, aby przekonać się, jaka jest prawda o Krzysztofie Kolumbie. Moje zainteresowanie odkrywcą Ameryki zrodziło się po
wizycie na Chios, gdzie spotkałem się z plantatorem drzew mastyksowych Vassilisem Ballasem z urokliwej Mesty.
Podróżnicy odwiedzający tę grecką wyspę już pod koniec średniowiecza nazywali ją wyspą gumy pistacjowej. Lentyszek, bo i tak bywa nazywany mastyks, był bardzo ważnym składnikiem balsamów wschodnich. Przez tubylców używany do żucia, stosowany był w lecznictwie (na przykład jako środek zapewniający poprawę… potencji). Dzisiaj również znajduje zastosowanie w branży perfumeryjnej czy też kosmetycznej, a ponadto w cukiernictwie i piekarnictwie oraz w przemyśle spirytusowym. Ba, w sprzedaży jest nawet mastyksowa woda sodowa.
Mesta to miejsce, gdzie zatrzymał się czas, a wrażenie to potęgują grube mury obronne pamiętające jeszcze wieki średnie. Wioski produkujące mastykę zostały zbudowane przez Genueńczyków w XIV i XV wieku jako złożone struktury obronne.
Znawcą tematu jest Giorgios Papaliodis, autor monografii Mesta. Historia. Folklor, którego spotykam w jego barze „Eneticon” usytuowanym na ryneczku Mesty. Zgodził się oprowadzić po zaułkach twierdzy-miasta kolegę po piórze z Polski.
— Łuki przerzucone nad uliczkami nie tylko powiększały dostępną przestrzeń i zapewniały dodatkowe wsparcie w przypadku trzęsienia ziemi — pokazuje ręką charakterystyczne konstrukcje — ale także służyły jako tajne przejścia, którymi mieszkańcy mogli przemieszczać się w sposób niewidoczny dla
najeźdźców.
Centrum stanowi średniowieczna twierdza zbudowana z kamienia, poprzecinana labiryntem ciasnych uliczek. Obrazkiem charakterystycznym dla tego miasta są zawieszone na ścianach lub balkonach pomidorki koktajlowe, które suszą się na słońcu. Dzięki takiemu zabiegowi pozostają wewnątrz soczyste, a wysuszeniu ulega tylko skórka. Podobne obrazki można ujrzeć w miasteczku Pyrgi, leżącym ponad 10 km od Mesty.
Ale to miasteczko znane jest przede wszystkim z unikalnej architektury, a właściwie elewacji domostw w stylu xysta — to greckie określenie techniki renesansowego zdobienia ścian sgrafitto. W uproszczeniu, polega ona na pokryciu domu warstwą ciemnego tynku, w skład którego wchodzi między innymi wulkaniczny pył z niedalekiej plaży Mavra Volia. Potem należy położyć jasną wyprawę, a po jej wyschnięciu wydrapuje się geometryczne wzory aż do warstwy grafitowej.
Gdy Giorgios usłyszał, że zamierzam zawitać do Pyrgi, powiedział:
— Nad drzwiami większości domów widnieje nazwisko
właściciela, przypatruj się uważnie, a dostrzeżesz coś intrygującego związanego z odkryciem Ameryki.
Nic więcej nie chciał powiedzieć, uśmiechał się tylko zagadkowo. Nie wiem, czy byłem bardziej zły, czy zaintrygowany trochę niezrozumiałą dla mnie tajemniczością Greka. Na drugi dzień znalazłem się w Pyrgi. Rzeczywiście spacer wąskimi uliczkami przyniósł zaskakujące odkrycie. Na frontonach niektórych budynków widniało nazwisko Kolombos. Czy to miał na myśli Giorgios? Postanowiłem zasięgnąć języka w miejscowym kafenionie.
W takim miejscu można ujrzeć tłumek mężczyzn w różnym wieku, rozlokowanych przy stolikach, zamaszyście wymachujących dłońmi, które często lądują z plaskiem na blatach stołów. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że zaraz poleje się krew z rozbitych warg. Po chwili okazuje się jednak, że ofiar nie będzie. To tylko sposób wymiany poglądów w wykonaniu Greków, którzy są znani z zamiłowania do polityki i piłki nożnej. Atmosferę podgrzewa dodatkowo trudna sytuacja ekonomiczna i narzucone przez Unię Europejską oszczędności.
Oryginalny, tubylczy kafenion zawsze wygląda tak samo, a jego wystrój nie rzuca na kolana, nazwać go skromnym — to eufemizm. Nad topornymi stolikami i prostymi krzesłami unosi się zapach parzonej kawy i gwar rozmów, które nie są w stanie zagłuszyć włączonego telewizora. Można odnieść wrażenie, że zatrzymał się tu czas. Kiedyś była to instytucja przyciągająca i jednocząca całą męską społeczność wioski. Dziś kafeniony z wolna ustępują miejsca kafejkom internetowym.
Jeśli ktoś potrzebował stolarza, szukał go w kafenionie. Zapodział się gdzieś listonosz? Z pewnością wciąż siedzi w kafenionie, gdzie zapomniał o bożym świecie w ferworze dyskusji o wyższości Panatinaikosu Ateny nad Olimpiakosem Pireus. Jeśli gdziekolwiek można dowiedzieć się czegoś ciekawego, to tylko tutaj, bo w takich miasteczkach na końcu świata nie istnieją punkty informacji turystycznej.
Zamówiłem kaffes Ellinikos i włączyłem się w powolny, spokojny rytm lokalu, wyznaczany przez przesiadywanie przy jednej „małej czarnej” i namiętne oddawanie się ulubionej grze tavli, podczas gdy kibice wpatrzeni w plansze nie zapominają o przesuwaniu palcami po koralikach swoich komboloi. Moja osoba szybko zwraca uwagę miejscowych, ale Grecy to nie jest naród nachalny. To ja muszę wykonać pierwszy krok. Po wybadaniu, kto zna język angielski, pytam o intrygująco brzmiące nazwiska.
— Zgadza się, nawet miejscowy ksiądz nazywa się Kolombos
— potwierdzają.
— Czy to jakiś krewny odkrywcy Ameryki? — pytam z niewinną miną, gotów obrócić pytanie w żart, na wypadek gdyby zaczęli się głośno śmiać.
— Być może. Kto to wie, jego rodzina mieszka tu od 600 lat, a sto metrów stąd stoi dom Krzysztofa Kolumba — odpowiadają ze śmiertelną powagą.
— Kolumb tutaj mieszkał? — upewniam się, czy dobrze zrozumiałem.
— Ba! — Wzruszają ramionami. — On się tutaj urodził.
Szczęka opada mi ze zdziwienia. Szybko płacę za kawę i pędzę w kierunku rzeczonej uliczki, by przekonać się, ile jest prawdy w ich gadaniu. Początkowo nie zauważam skromnego budynku. Dopiero właścicielka sąsiedniego sklepiku pokazuje mi właściwe drzwi, obok których wisi tablica w języku greckim poświadczająca, że obiekt „Dom Kolumba” znajduje się pod auspicjami UE. Nieco skołowany wracam do stolicy wyspy, skąd wieczorem odpływa mój powrotny prom do Pireusu.
Mam jednak dość czasu, by ruszyć na poszukiwanie księgarń, w nadziei na znalezienie jakiegoś miarodajnego opracowania na temat związku Krzysztofa Kolumba z tym regionem Grecji. Natrafiam na broszurkę Ruth Durlacher-Wolper, którą przeczytałem, zanim dopłynąłem do Pireusu. Przeglądając zamieszczoną w tym opracowaniu bibliografię, natrafiam na kolejne źródło. Jest to książka sprzed 70 lat zatytułowana Christopher Columbus. A Greek Nobleman autorstwa Seraphima Canoutasa, którą udało mi się zakupić w jednym z amerykańskich antykwariatów.
Po tej lekturze postanowiłem osobiście przekonać się, czy spekulacje i teorie tych autorów, według których Kolumb był pół-Grekiem, mają sens. Im bardziej zagłębiałem się w temat, tym większego nabierałem przekonania, że — jak to się mówi — coś jest na rzeczy. Moje śledztwo rozpocząłem w Genui, bo zgodnie z oficjalną biografią Admirał miał włoskie korzenie. Na następnych stronach zaprezentuję hipotezę, którą z braku zdecydowanych dowodów czeka trudna droga, zanim — o ile w ogóle — stanie się uznanym faktem. Można się z nią nie zgodzić, ale z pewnością warto ją poznać, by uświadomić sobie, jak często w literaturze naukowej mamy do czynienia ze zlepkiem owego dwornego kłamstwa, jakim jest historia.